Scena z życia. Majówka, jesteśmy w Amsterdamie. Mając żyłkę ekonomisty próbuję wyczuć na czym opiera się miejscowa gospodarka. W jednym ze sklepów nie wytrzymuję, i by nie kwiknąć przy sprzedawcy, wychodzę i na zewnątrz sklepu zanoszę się gromkim śmiechem. Sklep który w Polsce ma swój odpowiednik w postaci kiosku z gazetami i pierdołami, w Amsterdamie okazał się być w 80 % poświęcony wyrobom albo ze znaczkiem marihuany (wszelkiego rodzaju dziwaczne pamiątki ze stosownym znaczkiem liścia) - albo wprost zawierającymi marihuanę w swej zawartości. W całej masie ten sklep wydawał się jakimś mokrym snem miłośnika marihuany- który - o dziwo- gospodarka wolnorynkowa zrealizowała z taką nawiązką, że mimo że w życiu widziałem wiele, czegoś podobnego jednak jeszcze nie...
Hitem sklepu były: lizaki z marihuaną (za to zwykłych w ogóle nie było), były też wszelakie szafy pełne wyszukanych ciastek z marihuaną (innych, nienarkotyzujących, w tym sklepie niemal nie mieli- co ciekawie świadczy o gustach kupujących) czy takoważ czekolada. Innym razem stanąłem przy jakimś kwartale ulic tego miasta, i policzyłem posesje- na 4 budynki na wprosty mnie, 3 z nich miały swoje partery poświęcone na biznesy pochodne marihuanie: sprzedaż nasion, coffeshop, sklep pełen wyrobów do palenia dżointów.
Adam Fularz maj 2018 r.